-Stop. - syknęłam do Federico, by się zatrzymali. Byłam na przodzie, więc też decydowałam o każdym ruchu, jaki wykonamy. Wszystko było ważne: dźwięk, ruch, nawet myśl. Ja zrobiłabym wszystko, żeby ją ocalić, i zrobię, nawet jeśli zostanę w tym sama.
Rozejrzałam się przelotnie po budynku. Był to pierwszy podejrzany obiekt, który zauważyliśmy na ulicy, którą podał nam Diego. Jak większość domów na tym osiedlu, był opuszczony. Ta ulica była bardzo biedna, nie mieszkało tu wiele ludzi. Większość, w swoim czasie, pouciekało wystraszone pijakami i bezdomnymi krzątającymi się po nocach przy śmietnikach których tutaj było sporo. Miejsce skutecznie odstraszało ludzi. Było tu kilka drzew i trzy puste domy. Nawet samochody rzadko tędy jeździły. A to znaczy: idealne miejsce na ukrycie ofiary. W środku było szaro, brudno i zdecydowanie nieprzyjemnie. Po drzwiach do pokoi ani śladu, za to po chwili dostrzegłam schody do piwnicy. Kiwnęłam do Federico, by poszedł za mną. Leon osłaniał nasze tyły.
Na dole nie było niczego dziwnego, poza porozrzucanymi, podartymi ubraniami na podłodze i jedną, ledwie świecącą lampą zwisającą z sufitu. Obok niej był też jej włącznik, który niepewnie nacisnęłam. Nie zdziwiłam się, gdy żarówka nie zaświeciła. Cudów nie będzie. Otoczyłam wzrokiem całą lokację - a przynajmniej się starałam. Wszędzie zalatywało kurzem i zdechłymi szczurami. Nie wątpiłam w pomysłowość kotów w tym domu, o ile jakieś były, albo chociaż odwiedzały raz na jakiś czas.
-Nic tu nie ma. Błędny trop. - powiedział zrezygnowany Pasquarelli opuszczając broń, po czym westchnął patrząc na podłogę. Od razu się czymś zainteresował. -Albo i nie...
-Hę?
-Spójrz. - wskazał na kurz na betonie, po którym stąpaliśmy. -Na kurz. Tutaj są ślady. Niewyraźne, ale jednak.
Leon przykucnął i przyjrzał się temu, co podobno zauważył Fede. Nie wątpiłam w spostrzegawczość przyjaciela, ale nie chciałam sobie robić zbędnych nadziei.
-Racja. - oznajmił zaraz szatyn. -Federico się nie myli, to są ślady... Męskich butów.
-Rozejrzeć się. - rozkazałam, po czym ruszyłam w swoją stronę.
Przemierzałam kolejne metry i nic ni znalazłam. Nie było nic co mogłoby dać jakiś ślad, wskazówkę. Czułam się jak w taniej komedii, albo horrorze z którego nie ma wyjścia. Oczywiście oba gatunki to zdecydowane różnice, ale jednak, gdybym miała wybierać, byłby to horror. Wreszcie się zatrzymałam. Oparłam plecy o tą pieprzoną ścianę i poczułam, jak bardzo nie mam sił dalej iść. Bałam się, że nic tu nie znajdę, że ten trop to tylko głupia pomyłka i strata czasu. Chciałam tylko zobaczyć jej roześmianą twarz. To jak ukazuje swoje białe zęby i wariuje z byle powodu. Chciałam ją zobaczyć. Byłyśmy razem od tylu lat... Nie wyobrażałam sobie dnia, w którym nie będę mogła pójść do Sophii i wyżalić się jej z wszystkiego co mnie gryzie. Wiedziałam, że ona mi pomoże, postawi na nogi - jak zawsze. Była dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałam. Musiałam ją znaleźć. To był mój obowiązek.
Szybko jednak zostałam wybudzona z myśli.
-Co robisz? - zapytał Verdas, kiedy się do mnie zbliżał. Podniosłam wzrok, by spojrzeć mu w twarz. Marszczył brwi, przyglądając się mojej postawie. Nie, nie byłam kimś, kogo można naśladować. Miranda się myliła, ta droga donikąd nie prowadzi.
Pokręciłam głową.
-Nic. - szepnęłam. -Ja po prostu wiem, że to nie jest to miejsce. Nie ma jej tu, Leon, rozumiesz? Czuję to - dotknęłam miejsca w okolicach serca -właśnie tu. Czułabym też, gdyby wołała o pomoc, a my byśmy tego nie słyszeli. Teraz tak się czuję. Bezradnie. Bo wiem, że jej tu nie ma i nigdy nie było... - spuściłam głowę, lecz dłonie Leona nakazały mi ponownie na niego spojrzeć. Był delikatny w swoim dotyku. Jakby bał się, że może mnie zranić.
-Nie wierzę... - mruknął. -Violetta Castillo się poddaje. Coś nieprawdopodobnego.
Zachichotałam kpiąco.
-To nie jest poddawanie. To nawet nie jest walka, Leon... Poza tym, jesteś słaby i niedawno wróciłeś z czegoś, w czym może siedzi moja przyjaciółka, a mimo wszystko tu jesteś tylko dlatego, że ja na to pozwoliłam. Jeśli cokolwiek stanie się któremuś z was, to również będzie moja wina. Nigdy więcej tego błędu nie popełnię... - powiedziałam.
-Chcesz mi powiedzieć, że następnym razem...
-Leon - przerwałam mu. -nie będzie następnego razu.
Patrzył na mnie, analizując to co usłyszał, a gdy wreszcie chciał odpowiedzieć, usłyszeliśmy krzyk Federico:
-Chodźcie tu! Chyba coś mam.
Na miejscu zobaczyłam białą kartkę z jakimś napisem na środku. Podeszłam do miejsca w którym leżała. Przyklękłam na oba kolana i chwyciłam ją w dłonie. Federico świecił mi latarką, ale ja wcale nie chciałam tego czytać. Wzięłam głęboki oddech i skupiłam wzrok na czarnym długopisie.
"Chcesz zobaczyć swoją przyjaciółkę? Bądź w tym miejscu za trzy dni, kochana Violetto. Wierzę, że się dogadamy. Inaczej dziewczyna zginie, a ty będziesz miała ją na sumieniu przez kolejne lata twojego nędznego życia. Przygotuj się, skarbie."
-Mamy problemy? - usłyszałam.
-Nie wy.
Teraz siedziałam na skórzanej kanapie. Wlepiałam ślepo wzrok w jakiś punkt przede mną, trzymając w ręku kubek z herbatą. Wszystko zaczynało tracić sens. Moja praca. Moje znajomości. Moje życie. Minęły dwadzieścia cztery godziny od przeczytania listu, a ja wciąż nie mogłam się pozbierać. Wiedziałam, że muszę być gotowa psychicznie i fizycznie na spotkanie z fanem morderstw, ale chyba nie byłam w stanie. To mnie po prostu przerastało. Niegdyś kolorowe obrazy, kwiaty, reklamy w telewizji - wtedy to wszystko miało jakąś wewnętrzną magię.
Wtedy, kiedy siedziałam tu z Sophią i piłyśmy wino śmiejąc się z facetów, którzy próbowali się z nami umówić. Nawet kiedy wypłakiwałyśmy wszystkie smutki, na tej kanapie, wszystko było bardziej kolorowe, miało większy sens. Sophia nigdy nie chciała pracować jako agentka. Ona chciała robić coś zupełnie innego. Pragnęła mieć rodzinę, w określonym czasie, i nie martwić się o to, kto kogo zabił i ile za to odsiedzi za kratkami. Opowiadała mi godzinami ile będzie miała dzieci, o ile będzie miała, jaki będzie jej mąż i jak wielki będzie miała dom, po tym jak weźmie huczny ślub na statku. No cóż, braku wyobraźni nie mogła było jej zarzucić.
Moje rozmyślenia przerwał głos Leona, który wszedł do salonu. Wspominałam, że wpadł godzinę temu? Po naszej ostatniej rozmowie w opuszczonym domu stwierdził, że musi mieć mnie na oku.
Śmieszne jest to, jak daleko upadam.
-O czym myślisz? - zapytał siadając na kanapie.
-O Sophii. - spojrzałam na niego. -Uwielbiała te cztery ściany. Uwielbiała ten salon. Telewizor. Kanapę. Zawsze po pracy siadała na niej, opadała na zagłówki i krzyczała do mnie, że rzuca tą robotę, a następnego dnia wstawała z uśmiechem na ustach i wyciągała mnie z łóżka, bylebym się nie spóźniła.
Po zakończeniu wypowiedzi spojrzałam na niego. Patrzył na podłogę, lecz zaraz spotkał się z moimi oczyma. Wydawał się przejęty.
-Bardzo to przeżywasz. - stwierdził.
-Tak - upiłam łyk herbaty -bo wiesz, Sophia była dla mnie jak siostra. A jak się kogoś kocha, to się go nie zostawia w potrzebie.
-To prawda, ale..
-Tu nie ma "ale", Leon, zawaliłam. - oznajmiłam cicho, gładząc palcami kubek trzymany w rękach. -Gdybym tylko zainteresowała się tym gdzie jest i co robi... Może teraz siedziałaby tu obok mnie z lampką wina w ręku i uśmiechem na twarzy.
-Nie wmawiaj sobie głupot - powiedział - przecież Sophia jest dorosłą, odważną kobietą. Dobrze wiedziała co robi, gdy postanowiła opuścić na chwilę Nowy Jork. To nie jest twoja wina, Violetta. Myślisz tak, bo to tobie przypadła rola ratowania jej. Nie mogłaś tego przewidzieć. Nikt nie mógł.
Chciałam go przytulić, za to co powiedział, choć wciąż to do mnie nie docierało. Prawda była taka, że zawsze byłam upartą i dumną kobietą. Rzadko przyjmowałam do wiadomości takie mądre słowa. Tym bardziej, gdy wiedziałam, że to co robię i myślę jest słuszne. Teraz było. Chciałam czuć ten ból, który ona czuła kiedy ten facet się nad nią znęcał - bo na pewno to robił - i nawet w obliczu śmierci, pokazałabym kły, żeby dowiedział się, z kim walczy. Tą maskę odziedziczyłam po Carlosie. To on pokazał mi, jaki ten świat jest naprawdę, gorzej, bo na swoim własnym przykładzie.
Po dłuższym milczeniu z mojej strony, Leon przeniósł się na kanapę, gdzie siedziałam z podkuloną nogą, o którą opierałam kubek z herbatą, i zaraz położył swoją dłoń na moim kolanie, na tej nodze, która akurat była na dole. Szmaragdowe oczy oblewały mnie współczuciem i zrozumieniem. On rozumiał, a przynajmniej się starał. Moja twarz nie wyrażała niczego. Żadnych zbędnych emocji. Za to po chwili odłożyłam pusty już kubek na stolik i przytuliłam się do szatyna, który w odpowiedzi owinął mnie ramionami. Czułam jego cudowne perfumy. Jego ciepło, którym ogrzewał moje ciało. Jego troskę. Podświadomie wiedziałam, jak bardzo się o mnie troszczy, ale - tak jak wszystko - odrzucałam to od siebie. Dla mnie mężczyźni to nieudany eksperyment Boga.
Leon gładził dłońmi moje plecy. Zmrużyłam oczy, wsłuchując się w bicie jego serca. Ukryłam twarz pomiędzy jego szyją a obojczykiem i oddychałam głęboko. Wreszcie byłam spokojna, i choć Sophia wciąż trwała w moich myślach, starałam się myśleć że za jakiś czas wszystko wróci do normy. Chciałam to wiedzieć i czuć, ale nie było mi dane.
-Powinnaś odpocząć. - oznajmił cicho szatyn. -To był długi dzień.
Chciałam pokręcić głową, ale było mi tak dobrze, że nie przesunęłam się ani o centymetr. Poczułam jak Verdas gładzi moje ramię dłonią, ale zaraz się odsunął i spojrzał prosto w moje zmęczone oczy. Niestety miał rację. Potwornie chciało mi się spać.
-Chodź - wstał i wyciągnął do mnie ręce, lecz ja tylko na nie zerknęłam - odprowadzę cię do pokoju.
-Dlaczego to robisz? - spytałam, przyglądając mu się bacznie.
Wzruszył ramionami.
-Bo cię lubię - rzucił - a teraz wstawaj i marsz do łóżka. Musisz być jutro wyspana, jak chcesz ratować przyjaciółkę.
-Ale Leon...
-Violetta, bez dyskusji.
-Dobra, ale - podniosłam leniwie rękę i wskazujący palec, na co Verdas przewrócił oczami - pod warunkiem, że nie będziesz mnie prowadził jak chorą histeryczkę do łóżka... Jasne?
-Oczywiście, panno Castillo.
-No. - to zabrzmiało jakbym była pięcioletnim dzieckiem, które postawiło na swoje i czuje się ważne.
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami do mojej sypialni. Nie było opcji, żebym go tam wpuściła. Po prostu nie i koniec kropka. Dlatego też posłałam mu blady uśmiech, na co znów zobaczyłam jego wywracanie oczami. Zapragnęłam znowu znaleźć się w jego ramionach, ale od razu pomyślałam, że to zbyt egoistyczne i nie w moim stylu. Ja nie rzucam się mężczyznom na szyję i nie czuję do nich nic, prócz przyjaźni. Ale on był inny. Był taki przystojny i czuły... pomocny, troskliwy i miał nieziemskie perfumy. Jego szmaragdowe oczy przeszywały moje ciało i duszę. Robiły wielką dziurę w moim sercu i głowie, a ja z determinacją ją zszywałam wszystkim czym tylko mogłam.
Ku mojemu zdziwieniu szatyn sam zadziałał. Zaraz przybliżył swoją twarz do mojej, a potem poczułam jego ciepłe usta na policzku. Zmrużyłam oczy, ale tylko na chwilę. Nim Leon się odsunął, powiedział: "Słodkich snów, Violetto". Kiedy odpowiedziałam mu uśmiechem oddalił się. Zszedł po schodach, a ja nasłuchiwałam kiedy otworzy i zamknie drzwi wyjściowe. Odprowadzałam go wzrokiem.