Weszłam
do baru, w którym Paul prawdopodobnie widział Diega. Pijącego przy barze.
Minęłam paru zalanych w trupa typków, kilka stolików, przy których ocieka
seksem i tanim alkoholem. Czego to ludzie nie zrobią, żeby upaść niżej i niżej?
Jak bardzo są w stanie zniszczyć swoje ciało czy umysł, by dojść do etapu
finałowego? Do śmierci, bądź załamania. Z obrzydzeniem przeszłam obok tego, nie
ruszając nawet ręką. Nie znam ich. Nie interesuje mnie ich życie i to, co ze
sobą robią.
Nie
chciałabym zaglądać do ich umysłów.
Niedaleko
baru. Kilka metrów dalej, zatrzymując się, zostałam pochłonięta odrażającym
zapachem stęchlizny i alkoholu. Tanie budy. Jak zawsze najgorszy typ robactwa
się tu zbiera, żeby zalać swoje żałosne życie, nie pamiętać dnia poprzedniego,
nie myśleć o następnym. Odetchnąwszy głęboko, przed oczami mignął mi obraz
Diega. Zlokalizowałam go bardzo szybko. Siedział przy barze, towarzyszyły mu
tylko puste kieliszki i szklanka z – przypuszczając – whisky. Ze spuszczoną
głową bawił się na wpół pustą, na wpół pełną szklanką. Ogarnęła mnie tak
ogromna słabość i jednocześnie zdenerwowanie, że ledwo mogłam ustać na nogach.
To nie było dla mnie nowe. Ten widok nawiedzał mnie już któryś raz, ale za
każdym razem boli tak samo. Dziękowałam Bogu jedynie za to, że tym razem nie
lepiła się do niego żadna szmata.
Korzystając
z nieuwagi przyjaciela, wyrwałam mu z rąk szklankę z alkoholem. Nie myliłam
się. Whisky. Zaczepiwszy jednego z przechodzących facetów, uśmiechnęłam się
słodko i wcisnęłam mu trunek.
-
Zabieraj to i odejdź.