Wdycham chłodne powietrze, otulając się czarną, skórzaną
kurtką i patrzę w lustro ostatni raz.
Widzę w nim kobietę. Ale ona nie jest mną. Ma włosy
dłuższe niż ostatnio, proste, brązowe i jaśniejsze przy końcach. Ma zapadnięte
policzki, suche usta i wzrok pusty jak studnia bez dna. Kiedyś ta dziewczyna
była kimś, kogo ludzie cenili i nie bała się wychodzić na ulicę. Kiedyś ona
ceniła siebie, a teraz nienawidzi bardziej, niż cokolwiek na świecie.
Nienawidzę siebie, bo gdzieś tam w drodze straciłam siebie. Nie czuję się sobą. Czuję się
jak ktoś, z kogo siłą wydarto duszę i puszczono ją wolno, podczas gdy ciało
powoli umiera. Ja powoli umieram; z tęsknoty, bólu, bezradności i samotności.
Nie mam siły się uśmiechać, wszystko traci barwy. Zamknę oczy i widzę czarno-szary
świat, bez jasności. Przesyca go ciemność – wieczna noc. Kiedy otwieram oczy,
czuję napierające łzy. Otwieram usta, by wziąć depresyjny, głęboki oddech i raz
jeszcze spoglądam w swoje odbicie.
Jestem nikim.
Zniszczyli mnie.