Włączcie sobie jakąś smutną piosenkę, proszę.
Kolejne dni mijały szybko. Zupełnie tak, jakby każdy z nich się zaczynał, a po kilku minutach, wraz z podmuchem wiatru znikał w otchłani ciemności. Nigdy nie zapamiętany, nigdy nie wspomniany. Zupełnie, jakby wcale się nie wydarzył. Dni bywały zwykle krótkie, męczące i nudne. Ostatnie były dla mnie ciosem w serce. To tak, jakby ktoś każdego kolejnego dnia recytował kolejną strofę krótkiego wiersza, przygotowanego na mój pogrzeb. Słowa były smutne, pełne rozpaczy i żalu. Ludzie przechodzili obok obojętnie, albo rzucali na mnie tylko nic nie znaczące spojrzenia. Byli jak ruchome figury z porcelany: bez uśmiechu, bez uczuć, bez życia.
Czy ja też taka byłam?
Dwadzieścia cztery godziny później okazało się, że przepuszczenia pielęgniarki były nikłe i niezgodne z prawdą. Lekarz prowadzący powiedział tego dnia, że Carlos musi pozostać w szpitalu przez kolejne kilkanaście dni, a wtedy będą mogli stwierdzić, czy coś zagraża jego życiu. Byłam cierpliwa, wciąż jestem. Ale prowadzenie firmy - czegoś, czego nigdy nie chciałam robić, a do czego mnie zmuszono z powodów krwi. Ten, kto dziedziczy spadek po szefie, dziedziczy wszystko, nawet jeśli jest to tylko chorobowe zwolnienie. Wciąż jednak nie dowiedziałam się, czy jestem w pełni bezpieczna, czy ktoś na mnie poluje, czając się za szatą cienia. Owszem, jestem przerażona, ale wciąż przy zdrowych zmysłach... A przynajmniej byłam, dopóki nie zadzwoniła Sophia z prośbą o natychmiastowe pojawienie się w mieszkaniu. Rzuciłam wszystko i wsiadłam do samochodu.